czwartek, 15 sierpnia 2013

Morska bryza, jod i inne duperele

Zostaję obudzony jeszcze przed godziną siódmą. Wiadomo, trzeba coś zjeść, umyć się, wyjść z psem... Okej, wszystko to już zaliczone, ale jeszcze trochę czasu zostało. No i co tu robić? Trudno, rozłożyłem się i zacząłem oglądać amerykańską edycję "You Can Dance". Pasjonujące.

W końcu godzina wyjazdu. Chłodny poranek coraz bardziej mnie pobudza, jego aurę czuć nawet przez blachy samochodu. Od razu wkładam słuchawki, włączam telefon i wybieram pozycję "Jezus Maria Peszek". Nic dziwnego, w końcu większość moich jakichkolwiek wyjazdów wiąże się z nałogowym słuchaniem Marii Peszek podczas jazdy. Ale uwaga! Ukochanych piosenek ze wszystkich trzech albumów mi zabrakło! Okej, kolejne ulubione zespoły, i tak przesłuchałem wszystkie piosenki Nightwish, Delain, Within Temptation, Hey i Meli Koteluk, jakie miałem w moim Samsungu. Ale co najlepiej robić w trasie? Oczywiście, czytać książkę! Kilka dni wcześniej zgrałem na laptopa ebooka Martyny Wojciechowskiej - "Przesunąć horyzont". To właśnie dzięki Martynie uznałem, że nawet na krótki wyjazd nad polskie morze mogę potraktować jako swego rodzaju ciekawą podróż. Po jakimś czasie odłożyłem tablet i postanowiłem przyjrzeć się temu, co mijamy za oknami. No i tak... Nudne reklamy coraz to innych hoteli, barów, zajazdów i nie pamiętam czego, bo komu chciałoby się to liczyć? Na jakimś domu widnieje napis "Na sprzedaż / For Sale / i w tym miejscu proszę wstawić wersję rosyjską tego zwrotu, ja niestety tego języka nie znam", kilka osób biwakuje nad wodą, obok rozstawiony niebiesko-żółty namiot, daje Wisła, potem tylko zboża, pola, zboża pola, zboża, trochę zielonej trawy, pola, zboża, krowy, zboża, pola... Trochę nudne, prawda? I nagle... las! Wow, cóż za zmiana! Mijamy Sztutowo, postanawiamy się więc zatrzymać w muzeum Stutthof, ale nie mamy z byt wiele czasu, więc ze zwiedzania nici! Dojeżdżamy do Krynicy Morskiej i szukamy jakiegoś parkingu. Rany, ile czasu można na tym spędzić!

Wypakowani, rozprostowani i uśmiechnięci ruszamy w stronę plaży. Szczerze się przyznam, że wodę z morza lubię tylko wtedy, gdy nie muszę się w niej kąpać. To akurat tylko w wannie! Mimo wszystko, miło usiąść nad wodą i popatrzeć na Bałtyk. Po drodze mijamy przeróżne straganiki i na każdym powtarza się to samo. Jedyną różnicą jest cena. Tu pocztówka kosztuje 3 złote, tu złotówkę, a tam 2! Najlepsze jest to, że wszystkie te pocztówki są identyczne... Moją uwagę przyciąga jednak ogromny napis "WYPRZEDAŻ KSIĄŻEK -70 %". Cholera jasna, myślę sobie, muszę tam wejść! No i razem z mamą, tatą, ciocią, wujkiem i ich dwiema córkami wpadamy jak dzika zwierzyna wprost w książkowy raj! Wybieram sobie "Kobietę na krańcu świata 2", również Martyny Wojciechowskiej. Tylko 19.70... Taka okazja się nie powtórzy. Po zakupie wychodzimy z jeszcze większymi uśmiechami na twarzy. Idziemy pod górę, potem z górki, znów pod górę i nie wiem czy to widzę na końcu to już piasek, czy tylko kostka brukowa w jego kolorze. Jednak kostka. Ale chwilę później widzę już plażę! Pogoda nam nie sprzyja: wiatr rozwiewa nam włosy i sypie piaskiem w oczy, morze robi spore fale, a ja marznę. Tak cholernie marznę! Może zabrzmi to dziwnie, ale ja lubię taką pogodę. Nad wodą ma jeszcze swój dodatkowy klimat. Po jakiejś godzinie spędzonej przy drewnianym stoliku ruszamy do dużego namiotu, który znajduje się obok, dosłownie dziesięć kroków. Zamawiamy 3 gorące czekolady i 4 razy espresso. Czekolada okazuje się mlekiem z połową łyżki kakao, a espresso jest nie dużo większe niż spora łyżka... Porażka. Trochę popsuło nam to humory, bo jak tu rozgrzać się maleńką porcją kawy i na wpół ciepłym mlekiem. Ale nic, nadal siedzimy na plaży, marzniemy i podziwiamy fale. Cały czas mówimy sobie, że wdychamy jakże zdrowy jod i morską bryzę. Miło.

W końcu zmęczeni i głodni szukamy jakiejś knajpki, restauracji, czegokolwiek, gdzie można coś zjeść! Niby nie powinno być w tym nic trudnego, ale znalezienie wolnych miejsc graniczy z cudem. Nareszcie jednak ktoś zwalnia osiem miejsc. Siadamy i po krótkiej chwili każdy zamawia "kebaba na talerzu" za 21 zł. Co się na to składa? Otóż... zbyt wysmażone frytki, gyros z ohydnym sosem, stary i zaschły pomidor, ogórek i trzy surówki z plastikowego opakowania, które możemy kupić w każdym spożywczaku. Całość tworzy kompozycję lekko mdłą i bardzo niesmaczną. Kolejny zawód...

Wody ciągle nam mało! Idziemy pooglądać z mola Mierzeję Wiślaną. Ale co tu długo oglądać... Przyglądamy się jednemu rejsowi motorówką, robię kilka zdjęć, które potem wrzucę na Instagram i słuchamy jak dwaj młodzi mężczyźni grają w "inteligencję". Komu się chce zgadywać jacy zakonnicy mieszkali w poszczególnych kościołach w Polsce...

Mimo (zależy dla kogo) złej pogody, obrzydliwego jedzenia i irytujących turystów, humory nam dopisują. Bawimy się świetnie! Widzimy kawiarnię. Siadamy, zamawiamy w końcu przepyszną kawę i lody. Muszę przyznać, że lody pistacjowe są najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłem!

 Po chwili odpoczynku idziemy w dalszą trasę. Następny przystanek to prześliczna latarnia morska. Świetne miejsce, bardzo ładny budyneczek. Jest smukła i w kolorze podobnym do różowego, pomarańczowego... Nie wiem. Siedzimy tam jakieś dwadzieścia minut i wracamy. Gdzie? Ponownie do wcześniej wymienionej kawiarni! Obok są budynki, w których można zamówić pizzę, lody i inne jedzenie. Ups, miejsca zajęte. Szukamy czegoś innego. W końcu jednak zwalniają się miejsca w zaplanowanym miejscu i atakujemy zamówieniami przemiłe panie z obsługi. Razem z mamą zajadamy pizzę z szynką i serem, tata kanapkę King, ciocia i wujek pizzę z salami i oliwkami, córka numer jeden je ślicznie wyglądające galaretki, a córeczka numer dwa zasnęła ze zmęczenia.

Po solidnym posiłku (NARESZCIE!) wracamy na parking, ładujemy się do samochodów i wracamy do domu! W międzyczasie wpadliśmy ponownie na wyprzedaż książek, a ja kupiłem kolejną część "Kobiety na krańcu świata". Nic dziwnego. Świetna, całodniowa wycieczka dobiega końca. W końcu coś ciekawego podczas tych wakacji. Jakiś morał z tej wyprawy? Nigdy więcej nie zjem niczego w pewnym barze...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Małe rytuały

Usiądźmy sobie spokojnie i zastanówmy się... Czy są takie czynności, które powtarzamy dosyć często jak nie codziennie, ale i tak sprawiają nam przyjemność? Nie? Och, na pewno są! A rozmowa z przyjaciółmi, słuchanie muzyki, coś innego? To są takie małe rytuały, które nadają sens naszemu życiu. No bo... czy moglibyśmy żyć bez muzyki? Raczej nie. Czy byłoby nam dobrze bez przyjaciół? Też nie! Każdy ma swoje rytuały, każdy jakieś inne. Ale wiecie co? To właśnie jest piękne, miłe, cudowne... To pomaga nam, kiedy jest nam smutno! Dla mnie jest to na przykład codzienne czytanie jakiejś książki. Jak dla mnie dzień bez czytania jest dniem straconym, cóż na to poradzę. Wyjście z psem, zabawa z nim. To dla mnie bardzo drobne, acz miłe przeżycia. Czy przywitanie się na ulicy z kimś z znajomym i obdarowanie go szczerym uśmiechem napawa was, czytających ten post, taką samą radością jak mnie? Przecież to właśnie to! A równie piękne jest dla mnie poznanie nowej muzyki, nowych utworów, nowych brzmień. Musimy nauczyć się z tego czerpać garściami i cieszyć się, zamiast wiecznie narzekać! Nie możemy żyć pod cholernymi kloszami zazdrości, smutku, nienawiści! Róbmy to, co kochamy! To, co sprawia nam przyjemność. I mało tego, dzielmy się tym! Korzystajmy z naszych małych rytuałów, które przynoszą nam szczęście.